25 grudnia 2009

Moc truchleje


Nawet umiem zamigać "Wesołych świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego nowego roku".
Bóg (w formie "bożego") wygląda trochę jak Wrocław, a trochę jak jeszcze.

Więc święta. Upływają pod znakiem czterech kotów. Si, CZTERECH. Moje dwie mieszczki plus dwa wsiowe chłopaki na ojcowiźnie. Szaleństwo.
Demon zwany również Panem Pikusiem zrobił sobie kuwetę z donicy. Poza tym jest niekwestionowaną duszą towarzystwa. Towarzystwo od razu zauważa, kiedy dusza śpi, bo jest to jedyny czas bez dzikich galopów i zaczepiania wszystkiego, co się rusza albo przynajmniej zwisa czy potencjalnie jest zdolne do turlania.
Pandzia nie odstępuje swojej idolki choinki podpijając jej co rusz wodę, bo przecież woda dla jodły (w stojaku) smakuje o wiele lepiej, niż woda dla kota (w miseczce).
Z Fili wszyscy się znowu śmieją. A że brzuch jej dynda, a że uszy za duże, a że w oczach tęsknota za rozumem. Ja jej dzielnie bronię, za co w nocy przychodzi się wkulnąć pod kołdrę grzać mi klatę.
Kazik jak zwykle ma wszystko w nosie i olewa rozentuzjazmowaną dzieciarnię. Generalnie wygląda, jakby już nic w życiu nie mogło go zdziwić. Czasem tylko dla sportu wymieni kilka chwytów zapaśniczych z Panem Pikusiem w odpowiedzi na nieustające ataki tej małej czarnej pchły na jego szanowny ogon.

Bombki na razie dają radę, ale na wszelki wypadek na samym dole wiszą te nietłukące z brokatem. W związku z tym koty się błyszczą.

O północy inwentarz nie powiedział ani słowa. Wszystkie egzemplarze zaspały.

8 grudnia 2009

Rocznica


- No to podsumuj te trzy lata...

- To były bardzo dobre trzy lata.
- A teraz tak, żebym uwierzyła.
- To były naprawdę bardzo dobre trzy lata. Wielu rzeczy się nauczyłem.
- O! A czego?
- No na przykład, że talerze trzeba myć z obu stron, a nie z jednej...

28 listopada 2009

Twórczość naskalna


Człowiek spokojnie idzie sobie do spożywczaka z jakże mylnym przekonaniem, że nic nie jest go już w stanie zaskoczyć w kwestii osiedlowych napisów na murach. No bo co można jeszcze przeczytać kreatywnego po tym, jak się już opatrzyła ciepła sperma na ścianie śmietnika, czy bałkański kocioł na bloku nawiązujący do nazw okolicznych ulic.
A jednak.

Od wczoraj na tyłach sklepu widnieje nowy aforyzm. Przeczysta i urzekająco szczera kwintesencja kibolstwa:
Gdyby interesowała nas piłka, zostalibyśmy piłkarzami.

6 listopada 2009

Wyindywidualizowany Wawrzyniec


Na kurs migowego się zapisałam. Chciałam zawsze, a nadarzyła się okazja, to co miałam nie skorzystać. Jestem po pierwszych zajęciach i ręka mnie tak boli od tego gadania, że masakra. Na razie znam tylko alfabet, więc mogę przemigać każde słowo litera po literze. Jak jadę tramwajem, to trenuję sobie w kieszeni. W domu też ćwiczę sumiennie, molestuję M, żeby mi słówka rzucał do przemigania, najlepiej te z "w" i "y", bo ciężko z jednego na drugie przeskoczyć, palce mi się mylą. Więc mi wymyśla Wawrzyniec, wywindowany, wywrotowy. Będę miała zakwasy w palcach.

17 października 2009

Mięsko!


Daj nam mięsko, no daaaj!!!

15 października 2009

Unikatowa deklinacja cmentarna


Najgorszy możliwy dzień na zakupy z wszystkich siedmiu. Wiadomo, że niedziela. Nawet nie dlatego, że część pozamykana, a niepozamykana część krócej czynna. Tylko te dzikie tłumy, łojezusmaria jak ja tego nienawidzę. Na Tandetę zjechały chyba wszystkie Bochnie, Skawiny i Wieliczki przepychać się między butikami i wydawać bojowe okrzyki. Nad całą tą (nie)ludzką masą górowało damskie solo z głośników informujące a to o tym, kto kogo zastawił na parkingu (włącznie z rejestracją i kolorem nikczemnika), a to o nieruchomościach na sprzedaż (na osiedlu na drugim końcu miasta), a to o tym, który butik dziś do siebie przewyjątkowo zaprasza i że nawet można kartą płacić (no kto by się spodziewał)!
Ej, Krysia, a powiesz dziś przez mikrofon o moim butiku? Weź powiedz, nie bądź żyła, rajtuzy ci sprzedam za pół ceny.

Oglądam ewentualną kurtkę dla M, macam sobie, ciepłość sprawdzam i przyjemność w dotyku. Babka się niecierpliwi, że tak tylko oglądam i nie biorę, więc jaki rozmiar potrzebuję, pyta. Mówię, że bez przymierzania i tak nie kupię, więc babka ocenia, że w takim razie należy położyć kres mym wahaniom reklamując mi produkt tak, żebym brała bez zastanawiania, a nie tam sranie po ścianie przymierzanie.
- Pani, już drugi sezon dobrze idą te kurtki.
No jasne, właśnie po to się ciuchy wybiera, żeby wyglądać jak wszyscy.
Wobec braku mojej reakcji babka brnie dalej w antyreklamę:
- W zeszłym roku przed wszystkimi świętymi to tyle mi zeszło, że paaani...
Nie wytrzymałam i mówię:
- I co, na cmentarzu wszyscy tak samo wyglądali?
Babka dała się zbić z tropu tylko na chwilę, bo po krótkim zapowietrzeniu zaatakowała od drugiej strony, no, umówmy się, od dupy strony:
- Paaani, tych cmentarzów to tyle teraz...

1 października 2009

Teletubisie

W środku nocy przypomniało mi się, że koleżanka z podstawówki ma urodziny, więc poszłam jej złożyć życzenia. Akurat wychodzili od niej wszyscy goście. Jak sobie poszli, chciałyśmy wjechać windą na górę do mieszkania, ale winda się urwała i spadałyśmy kupę czasu w mokrą i ciemną czeluść śmierdzącą piwnicą. Po spadnięciu i wyjściu z windy na wielki plac zasypany szarym pyłem okazało się, że w całym kraju jest skażenie chemiczne i jedyny sposób na przeżycie polega na założeniu specjalnego kombinezonu. Gdzieniegdzie na tym mrocznym placu leżały gromadnie te kombinezony, a że było ich trochę mniej niż ludzi, to wszyscy się na nie rzucali w rozpaczy, że nie starczy. I teraz najważniejsze: kombinezony były w kształcie... Teletubisiów. NIE WIEM czemu. Wielkie napuchacone jak Sigma i Pi kombinezony z olbrzymimi łbami Teletubisiów, w które każdy człowiek wciskał swoją małą główkę i zapinał się szybko i szczelnie na zamek. Kombinezony miały różne kolory, ale podobno najbezpieczniejszy był żółty, dlatego miał największe wzięcie. I teraz czas się przyznać: w trosce o swoje zdrowie i życie ukradłam komuś żółtego teletubisia i zapakowałam się w niego. Ale to była sytuacja zagrożenia, poza tym TAK, był to sen, więc mam nadzieję, że zostanie mi wybaczone i nie pójdę do piekła.

4 września 2009

Biesy

Niedźwiedziowe kupy na szlaku. Pnie poorane misiowymi pazurami. Poranna rosa na namiocie. C i s z a. Mleczna droga każdego wieczora. Odciski i głęboka świadomość istnienia ścięgna Achillesa. Skoki pod niebo. TAKIE widoki. Orły nad głową. Ogniska. Świerszcze, koty i hucuły.
Po raz szósty się przekonuję, jak bardzo chcę tam mieszkać...



Dla odmiany od dziewięciogodzinnych maratonów z pełnym ekwipunkiem po bieszczadzkich lasach spędzamy cały jeden dzień w bacówce. Na szczęście od rana pada, więc mamy pretekst. Jedyna wycieczka, jaką robimy tego dnia, to zejście do wioski po gazety. Poza tym herbata, błogosławione nicnierobienie, spokój i rekonwalescencja dolnych kończyn.


A jak gazety się kończą, to gramy w statki.

- Które mi już zatopiłeś?
- Trzy jednomasztowce, trójmasztowca, dwa dwumasztowce, ...

- DWA dwumasztowce?

- No.

- Które?

- F1-G1, ...

- Tę dwójkę na F1-G1 mi zatopiłeś?!

- A co, to był twój ulubiony?

11 sierpnia 2009

W kwestii wyżywienia

Nie, nie, nie! Żadnych obleganych turystycznych miejscowości. Do pensjonatów z telewizorem i dywanami to mogę jeździć na emeryturze. Więc namiot na plery i ruszymy na półdzikie bieszczadzkie szlaki. Niach.

- A co będziemy jedli?
- No... jakoś tak... naturalnie.
- Chcesz przeżyć na jagodach i orzechach?
- Co wieczór będziemy robić ognisko.
- I co, kiełbasy będziesz z sobą targał?
- Nie, będę polował!

29 lipca 2009

A państwo do kogo?

Upał jest zjawiskiem niehumanitarnym. Upał zabija. Dla mnie jest upał jak temperatura lekko zaczyna przekraczać 20 stopni, więc od miesiąca umieram na megaupał. A ostatnie piętro z oknami od południa sprawia, że wiatrak z OBI dla mnie przyniesion stał się mym największym przyjacielem. On na mnie dmucha, a ja go wielbię i w takiej oto symbiozie tkwimy w tym upale nikczemnym.
Więc nic mi się nie chce i nie ma mnie.
Dobra, czasem pada deszcz. Przez minutę.

W międzyczasie zaliczyłam zoo, L4 i wieczór panieński oraz niechcący znalazłam samą siebie w internecie - ciąg przypadkowych skoków z linka na linka przykliknął mnie do strony ze zdjęciami ludzi na rowerach. Jakiś bike-maniak siedzi w oknie i strzela z obiektywu do niewinnych krakowskich rowerzystów. Wspaniałomyślnie postanowiłam nie wytaczać mu procesu.

W zoo zakochałam się absolutnie, a najbardziej w szympansach i surykatkach. Chyba sobie normalnie roczny karnet wykupię, bo to jest super-zjawisko takie zoo. Muszę tam wrócić zwłaszcza dlatego, że większość wielkich kotów spała zakamuflowana w cieniu (nie mają wiatraka z OBI, to im się nie dziwię).

Adziu słuchając mnie przez telefon takiej rozentuzjazmowanej świeżo po wizycie u zwierzątków stwierdził, że mam zaległości z poziomu niższych klas podstawówki i że on jest w szoku, że ja nie wiedziałam do tej pory jak w zoo fajnie jest. No ale halo, kto jak nie on do zoo mnie mógł i powinien zabierać? Zaniedbany element dzieciństwa świadomego. Bo w tym nieświadomym dzieciństwie to podobno byłam w zoo kiedyś sto lat temu - nawet zostało to po powrocie uwiecznione na magnetofonie i tam seplenię na tej kasecie, że w zoo były... ziemniaki. Nie wiem o co chodzi, chyba o to, że my wróciliśmy z zoo, a babcia z zakupów, z ziemniakami. Więc ten niebywale istotny fakt wrył się w mój mały niedoskonały móżdżek na tyle, że zmieszał się ze wszystkimi zwierzątkami w jedno.

Podejrzewam, że na podobnej zasadzie działa móżdżek pewnego chłopczyka ciągniętego tydzień temu przez tatę za rękę wzdłuż budowanego w środku zoo wybiegu dla żyraf. Żyraf jeszcze nie ma, więc tatuś ciągnął synka dalej ku jeleniom, ale na środku przyszłego wybiegu stała w zrytym piachu żółta koparka, więc chłopczyk się opierał, pokazywał ją paluchem i krzyczał KOPAAAALKA! Pewnie w nosie miał jelenie i założę się, że z zoo najlepiej zapamięta właśnie to mechaniczne wielkie żółte zwierzę.

Reszta dzieci w zoo skupiała się na płaczu. Nie wiem, czego tak się bały, ale wniosek z tego wszystkiego jest oczywisty - zoo może i jest fajne dla dzieci, ale zdecydowanie dla tych już bardziej kumatych. Bo jak nie ziemniaki albo koparki, to strach i łzy.

Ja nie płakałam, koparka interesowała mnie w stopniu co najwyżej umiarkowanym, natomiast zostałam fanką surykatek. Zwłaszcza tej jednej, co wystawała z kopczyka z miną "a państwo do kogo?".Taki pyszczek na warcie, czarne ślepka i weź tu przejdź obojętnie nie podskakując z zachwytu.

Plus szympansy, przy których ma się nieodparte wrażenie, że to człowiek tam w środku tego szympansa jest zabunkrowany. Aż się szuka wzrokiem suwaka w futrze zamaskowanego.
A mama pawian z młodym pawianiątkiem pod pachą podbiegła do szyby i podniosła go w naszą stronę - albo po to, żeby się nim przed nami pochwalić, albo żeby jemu pokazać homo sapiens zamknięte po drugiej stronie.
Osobiście stawiam na to drugie.

1 lipca 2009

Same plusy

Paprochy jadą na wakacje. Do swojego starszego kumpla z ogrodem. Pandzia jak zwykle schowa się za kanapę i przez jakieś trzy dni będzie tam sobie w smutku gruchać jak gołąb, że jest taka biedna biedna biedna i jakiś potwór ją zaczepia i to jest niesprawiedliwe i się zabiję i ucieknę z domu i wszyscy będą mnie żałować. Ale zabieram jej najukochańszą zebrę na pociechę. Bez zebry ani rusz, bo by dopiero były lamenty. Za to mała waleczna Fila będzie się starała zdezorientowanego Kazika ustawiać niżej w hierarchii, mimo że gabarytowo i prawem własności do rewiru powinien stać na samym czubku. Ale on jest bezjajeczny i na diecie i w ogóle daje się robić w bambuko, a ona jest z piekła rodem i nie wytłumaczysz, że w gościach należy zachowywać się kulturalnie.
Poza niekwestionowaną atrakcją w postaci Kazika, puchate mieszczuchy z wielkomiejskiego czwartego piętra będą miały przez dwa tygodnie trawę, drzewko, miejsce do hasania i inne wiejskie przyjemności. Aż im zazdraszczam.

Wyczytałam twierdzenie pewnego neurologa z uniwersytetu w Minnesocie: "Ludzi, którzy posiadają koty charakteryzuje łagodna, tolerancyjna osobowość, ponieważ zwierzęta te nie dostosowują się do niczyich oczekiwań, ale robią to, co chcą."
Jeśli dobrze wnioskuję, wynika z tego, że to niby ja mam łagodną, tolerancyjną osobowość. No patrz pan, kto by pomyślał.
Według tego samego uczonego właściciele kotów 40% rzadziej umierają na zawał. M wysunął hipotezę, że to raczej właśnie przez koty można dostać tego zawału. No niby codziennie coś po tobie skacze o piątej nad ranem i wciska ci mokronosa w ucho, a czasem budzisz się ze szramą na poliku, bo śmiałeś spać na przecięciu współrzędnych wyznaczonych na gonitwę, ale żeby od razu zawał?

23 czerwca 2009

Pierwszy raz

Przyznaję się: naszpikowałam się sztuczną energią. Z redbulopodobnego napoja pod tytułem tajger. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Jedno wiem na pewno - pierwszy i ostatni. Paskudziejstwo! Smak jakby ktoś zmieszał pół apteki i dosypał tonę cukru. Potem na dodatek zagazował, a teraz zbija fortunę na studentach, bo to w studenckim sklepiku się odbyło to kupno.
Do mego masochistycznego czynu przyczyniło się bez- lub pośrednio kilka czynników. Czynnikiem pierwszym i najważniejszym był Bry i jego wczorajszy dyplom zagrany tak, że łojacie i aplauz, bo na maksa super. Następnie, że naturalną rzeczy koleją należało to oblać. Następnie, że miasto oblewania nie było tym samym miastem, w którym stoi moje łóżko. Następnie, że dystans między miastem z Bry a miastem z łóżkiem pokonywał pociąg bardzo nocny i tu uścisk łapki odbiera Pluszers, do którego można napisać o każdej porze coś w stylu WezMiSprawdzJakMamSieStadWydostacIGdzieMamPrzesiadke, a Pluszers nie dość że jest bardziej skuteczny niż informacja kolejowa, to jeszcze dorzuci od siebie, że przez Zawiercie to całkiem nie po drodze.
No i wreszcie czynnik najbardziej przyziemny, czyli ten, że rano do roboty. Kwestia czy-opłaca-się-zmywać-tusz-na-dwie-godziny została rozstrzygnięta na korzyść nawet-jeśli-się-nie-opłaca-to-i-tak-zmyję-i-za-dwie-godziny-pomaluję-się-na-nowo. W ramach podtrzymywania rytuałów. Gdzie te czasy, gdy się człowiek malował na zapas na trzy dni, bo po pracy biegł w góry spać w namiocie na wierzchołku albo w jaskini, żeby o piątej rano się wykokonić ze śpiwora i gnać na dół we mgle i wśród owiec po to, by znów robić tosty angielskim burżujom...
Tak więc nigdy więcej w życiu nie wypiję tajgera, już wolę zasnąć w pracy z nosem w enterze.

15 czerwca 2009

Sposób na film

Już myślałam, że śpimy, ale mnie z opadania w niebyt przywraca do jawy głos z ciemności:
- Wymyśl jakąś grę albo zagadkę i jak ty wygrasz, to oglądamy jutro "Jabłka Adama", a jak ja to "Kaspara Hausera".
- Hm... Kto ma większe cycki, ten wygrywa!
Tu następuje długie i obustronne zastanawianie się nad jednak mądrzejszą (i bardziej sprawiedliwą) rywalizacją, ale trwa tak długo, że znowu myślę, że już śpimy. I znowu nie mam racji, bo nagle słyszę:
- Dobra, obejrzymy jabłka.

10 czerwca 2009

Telefon pociągowy

- No i jak, jedziesz?
- Jadę.
- Z przedziałami masz czy taki... ten...?
- Pospieszny, z przedziałami.
- No i jak tam?
- Tłumy ludzi, wszyscy kurde nad morze jadą.
- Nad morze?
- Ten pociąg jedzie dalej do Kołobrzegu, zawalony na maksa.
- Ale siedzisz?
- Siedzę. Przyszłam wcześniej.
- A masz też tam ludzi w swoim przedziale?
- Pełno.
- (radośnie) To pozdrów ich wszystkich!

9 czerwca 2009

Bilans

Bilans dnia z cyklu Minięci po drodze:
> trzy martwe gołębie - na ulicy
> jeden przepołowiony jeż (też martwy, nawet bardzo - nie oszukujmy się) - na chodniku
> jedna Anna Dymna (zwiewne suknie plus półuśmiech Giocondy) - na Plantach
> sobowtór mojej Pandy - ciągnięty w koszyku na kółkach (!) i lamentujący w zaskakująco taki sam sposób jak paproch
> Świr strzelający do nadjeżdżających samochodów z wyimaginowanego kałacha - na środku pasów podczas czerwonego (miny kierowców - bezcenne)

Starczy jak na jeden dzień. Wieczór zapowiadają spokojny, w porywach do pistacjowej czekolady i Trzech panów w łódce (nie licząc psa).

8 czerwca 2009

Kangur

Obliczyłam (choć z liczeniem zawsze było mi bardziej niż kiepsko i wciąż mam kompleksy na punkcie tabliczki mnożenia), że to tak, jakbym ja wskoczyła na czwarte piętro! Albo trzecie - parter wkalkulowując. Jakbym sobie tak po prostu stała pod blokiem, odbiła się i sru, jestem u sąsiadów na balkonie. Tych z trzeciego, co ich nie lubię, więc w sumie po co wskakiwać...
Ale JAK ten minipaproszek to robi?! Aż wzięłam miarkę i zmierzyłam. Drzwi zmierzyć było łatwo - są w miarę stacjonarne. Paproch z natury bywa mało stacjonarny, no chyba że śpi. Nie spała, więc mierzenie szło opornie, na raty i z wyrzutem na pyszczku (jej wyrzutem i jej pyszczku), ale tak w przybliżeniu, mniej więcej, około i pi razy - nomen omen - drzwi to ona ma niewiele ponad 20 cm wzrostu. A dolna listewka okna w łazienkowych drzwiach jest oddalona od podłogi o równe 140 cm. Czyli fila jest skrzyżowana z kangurem, bo ona ze wzmiankowanej podłogi i do wzmiankowanej listewki skoczyła i sięgnęła i ja to widziałam własnymi okami i się nie wyprę kota ze sprężynką w pupie, choćbym chciała.

2 czerwca 2009

Trudne wybory i rzucanie uroków

Czemuż akurat jak wchodzę na pięć minut do sklepu i sobie niewinnie szukam sosu do makaronu, to jakiś dresiu wpada na genialny pomysł, że jedną sekundę z tych samych pięciu minut to on sobie przeznaczy na to, żeby z tego samego sklepu ukraść skrzynkę piwa. I że z nią zwieje. I że się przewróci na zakręcie (no dobra, tego pewnie nie miał w planach). Ale że mimo to i tak zwieje.
I jak tak stałam jako ta Lota żona, zdziwiona nieco, że tyle się może wydarzyć w ciągu sekundy jednej jedynej, w dodatku z dwoma sosami w ręce, bo się oczywiście nie mogłam zdecydować, który wziąć - to mnie od razu oświecono (chociaż wcale się oświecenia nie domagałam), że takiemu dresiemu to psińco można zrobić czyli nic całkiem, bo policjaństwo się zainteresuje takim epizodem dopiero od straty równej polskim złotym 250 jednostkom. Tak powiedziało roztrzęsione dziewczę, które tam sprzedaje. Dziewczę doświadczone, bo okradzione drugi raz tego samego dnia (!) a w swojej karierze ekspedienckiej raz już tam któryś z kolei.
W ogóle jakaś taka komitywa od razu w sklepiku zakwitła, wszyscy zbili się w za przeproszeniem kupę i zaczęli się przekrzykiwać o monitoringach i ochroniarzach - wszyscy oprócz mnie, bo ja się nad tymi sosami zastanawiałam, czy napoli czy boloneze*.
A dresiu z poobtłukiwanymi pewnie kolanami i łokciami musi się teraz uporać z rzuconymi na niego przez krótkodystansowych poganiaczy urokami - życzeniami połamania nóg i udławienia się tym piwem ukradzionem.

*Wygrał napoli.

1 czerwca 2009

A Turnau grau i śpiewau

Więc uczta dla ucha, jakość sama w sobie, wiadomo. Do tego świeże parkowe powietrze, brak zapowiadanej burzy co bokiem przeszła łaskawie i wszystko byłoby cacy, gdyby nie rozwydrzony bachor, który mi kopał z tyłu w krzesło. Normalnie nie wytrzymałam w końcu i się odwróciłam do bachora. I co zrobiłam? KOTKIEM go nazwałam! No po prostu nie wierzę. Zamiast kwasem bachora opryskać, wiązankę puścić mięsną niewysmażoną, w przedziałek napluć, to: "Kotku, czy mogłabyś nie kopać mi w krzesło?" KOTKU! Rany boskie. Jad mi aż ciekł po brodzie, ale "kotku" powiedziałam. Bachor uspokoił swoje giry na minutę, po czym znowu mi oczywiście w krzesło napierdzielał i kontemplację uniemożliwiał.
(Na szczęście zdołałam wyłapać smaczka ze sceny -
"Jaki to smutek, gdy od przyczyny się urwie skutek...")

Jak się potem M wyżołądkowałam, to mnie Hitlerem nazwał i że nie chce mieć ze mną dzieci powiedział, dziad. Żarcik subtelny jak Armia Czerwona. Ekstra, senkju.

31 maja 2009

Z kamerą wśród zwierząt

Zaobserwowałam, że jako jedyny domownik wchodzę do kuchni normalnie.
M wchodzi na pokornego - żeby wejść, musi się najpierw schylić. Nie, nie mieszkamy w Kingsajzie ani w kopalni soli w Wieliczce, po prostu jest niewymiarowym chudo-długim bambusem i kupowanie spodni to droga krzyżowa po sklepach, a wszystkie łóżka są według niego produkowane dla karzełków.
Paprochy natomiast do kuchni wchodzą na Jackie Chana - pędzą biegiem i na skręcie wskakują na ścianę, odbijają się pod kątem, co zmienia trajektorię lotu i lądują już w kuchni i jeszcze w podskokach. Zadowolone przy tym jak dziecko przeskakujące kałuże.
Więc mieszkam sobie z żyrafem i dżakiczanami. Niezłe zoo.


29 maja 2009

Złanoc

Koszmary mam. Wrzeszczę przez sen zestawem dźwięków nieartykułowanych. No bo kurde – albo mi się śni hospicjum dla kotów, albo że mnie ktoś opryskuje obsikaną wodą z kibla. No i jak mam się z krzykiem nie budzić?
Po fakcie muszę być natychmiast doprzytulona, więc mój osobisty gołstbaster wybudza się w trybie nagłym ze swego snu sprawiedliwych (w czym efektywnie pomagają mu okrzyki z innego wymiaru) i pełni swą powinność. Nawet skutecznie.
Dobrze, że przynajmniej nie lunatykuję.

27 maja 2009

Śmierć ponurakom

Wyjątkowo zdradziłam rower. Bo pada, czy coś tam. Wsiadam do tramwaju - same ponuraki, norma. Ponurak ze słuchawkami, ponurak zza gazety, ponurak z siatą, ponurak bez siaty, ponurak wystukujący esemesa. Ja jestem trochę mniejszy ponurak, bo mam różowe rajstopy akurat, chociaż i przynajmniej.
A w tramwaju ponuraki słyszą głosy...
Był już Turnau, który mnie zapewniał, że było mu przyjemnie być moim przewodnikiem na tej trasie. Była Dymna, która przystanki zapowiadała taką barwą głosu, jakby prezentowała wyszukane afrodyzjaki. No i był też Globisz, który "Powstańców Wielkopolskich" mówił mniej więcej jak "Wtem na skraju lasu pojawił się potwór z bagien".
A teraz głosy zmieniły się w dziecięce! Małe bączki seplenią do mikrofonu, a wszystkie ponuraki uśmiechają się pod nosem. No bo jak tu się nie uśmiechać, kiedy się słyszy "Następny psystanek - Hala Talgowa".

Dzień dziecka blisko, chyba o to chodzi. Gińcie ponuraki.

20 maja 2009

Ćmuszki

No nie wierzę! To, że ja mam pierdolca na punkcie paproszków i gadam do nich jak do dzieci, to akurat fakt powszechny i nowość żadna. Że M też się do nich ciećka i nazywa siebie tatusiem - też już nie dziwne. Ale że nawet jego rodzice (widząc paprochy pierwszy raz w życiu) artykułują z siebie kaskady zdrobnień i zafascynowani wieczornym polowaniem na ćmy przemawiają z rozkoszą do łapserdaków skaczących po kuchni w szale nagonki na robactwo: "Szukaj ćmuszki, no gdzie ta ćmuszka?" albo "A czyj to ogonek?"...!
Świat się kończy, ludzie się rozmiękczają, paprochy i tak mają wszystko w swoich puchatkowatych pupach, ćmy w panice kołują pod sufitem, a ja... nanoszę na misterną mapę lokale, które od dawna nie istnieją - taką mam superfuchę, że łojezu.


19 maja 2009

Dlaczego się spóźniam do pracy

Fila ma nowe hobby. Na dźwięk budzika przybiega, wskakuje mi na klatę i błyskawicznie zasypia. Albo przynajmniej udaje, że śpi. Po siedmiu minutach zadrzemkowany budzik odzywa się na nowo, mała się przeciąga, robi MIŁ, zmienia pozycję i śpi dalej.
Dlatego się do pracy spóźniam.
Bo mija kolejne siedem minut i kolejne, ale nie mogę przecież tak po prostu
strzepnąć paprocha i sobie wstać. Zwłaszcza że uruchamiają jej się trybiki, a w odpowiedzi na pytanie "no co?" daje mi noska w noska.
Pożreć to za mało.

17 maja 2009

Robale

Sezon na robale oficjalnie rozpoczęty. Wczoraj wpadła w odwiedziny pierwsza mucha. Jakaś taka zapasiona i zdezorientowana, chyba zeszłoroczna. Pewnie przesiedziała całą zimę zabunkrowana gdzieś na balkonie, po czym jako pierwszy punkt wiosennej wyprawy wybrała na swoje nieszczęście jaskinię lwa. A nawet dwóch lwów. Bo paprochy zainteresowały się nią w stopniu bardzym, błyskawicznie odrywając się od swoich pracochłonnych obowiązków typu mycie tylnej łapki w pozycji jogina.
Obcy na ich terenie. Mniejszy, mobilny i bogaty w białko, co znaczy, że należy go unicestwić. Najpierw jednak zmaltretować. Dopiero jak nie będzie już skłonny do hasania, można go w ostateczności skonsumować. Niestety mucha pokrzyżowała paprochom mordercze plany zaczepiania jej do utraty skrzydeł, bo po pierwszym ataku schowała się do małej dziury przy podłodze. Paprochy przez dobry kwadrans tkwiły w hipnotycznym bezruchu pyszczkami skierowane w stronę pobzykującej dziurki. Kilka prób wciskania kończyn do środka też nie poskutkowało (pazur się zmieszczał co najwyżej), więc zawiedzione poszły do kuchni najeść się chrupków.

Dziś natomiast zarejestrowano odwiedziny większego kalibru - potwór pt. ćma zataczał kręgi wokół lampy pod sufitem, a kręgi tej samej średnicy zataczały paprochy, tylko po podłodze. No i dobra, niech się pobawią - zgasiliśmy światło, więc ćma obniżyła pułap i to był największy błąd jej ćmiego życia. Bo chwilę potem, po metodycznym ataku morderców o aparycji puchatych niewiniątek, czołgała się po ziemi i był to początek końca. Jak zdalnie sterowane autko sunęła w agonalnych zakrętach między ośmioma śmiercionośnymi łapkami byle dalej, acz na oślep, a paprochy nie dawały jej szans na ratunek.


Ja tam robali nie lubię, nie mam nic przeciwko likwidacji egzemplarzy, które mi do mieszkania imigrują, byle tylko paprochom nie zaszkodziły na żołądek.

14 maja 2009

Nocne ciastko

Ciemna noc, paprochy zasnęły synchronicznie w momencie zgasu światła, my pogadalim horyzontalnie i też już prawie śpimy.
Ale byłoby zbyt piełknie.

- Jestem głodna.

- Ja też. Śpij już.
- Głodna jestem, muszę coś zjeść!
- O nie, to ja specjalnie dla ciebie zrezygnowałem z kolacji, żeby być w łóżku szybciej.
- No nie zasnę jak jestem głodna.
- Śpij.
No dobra, może zasnę jednak, tak mi się wychodzić nie chce spod kołdry. No i paprochy się mogą rozbudzić, a wtedy to koniec. Jedna owca, druga owca, trzecia owca... W życiu, kurde! Wyskakuję z łóżka, biegnę do kuchni, wpycham ciastko do buzi, przybiegam z powrotem, wskakuję pod kołdrę, pięć sekund.
- Co ty robisz?
- ...
- Gdzie byłaś?
- ...
- Jadłaś coś!
- ...
- CIASTKO ZJADŁAŚ!
Hehe, loooser, ja mam ciastko, a ty nie. Pełną buzię ciastka.
- I co, może pójdziesz zęby umyć drugi raz?
Kręcę głową, że nie. (Nie mogę mówić, bo mam ciastko w buzi.)
- Czy ty nie oglądałaś "Było sobie życie"?! Jak się je słodkie, a potem nie myje zębów, to spadają takie worki cukru i te robaki je rozładowują i tak się psują zęby!
Najpierw długo cisza....... i wtedy zaczynam chrupać moje ciastko.
To był zamierzony efekt. Rozpocząć hałaśliwe miażdżenie szczękami w najlepszym momencie.

No, mogę mówić.
- Nie robaki, tylko bakterie. Jak moi współlokatorzy z Łaziennej.

Bo przez jakiś czas na studiach wynajmowałam mieszkanie z parą, która była podobna do tych dwóch złych bakterii z "Było sobie życie".

(A potem i tak wstałam jeszcze raz, żeby sobie kanapkę zrobić...)

13 maja 2009

Czapątek


Bloga będę pisać.
Ale obciach.