20 stycznia 2012

odcinek 2/4 - Biesy


Zanim się człowiek wybyczył w ciepłych krajach wypadało po raz nie wiadomo już który odwiedzić ukochaną bieszczadzką głuszę.

Tym razem miało być nieco bardziej lajtowo niż ostatnio, kiedy to jak ślimaki nieśliśmy swój domek na plecach codziennie pod górę, aby go co wieczór rozbijać w innym miejscu. Co prawda fajnie napotykać w oczach Tych Którzy Schodzą szacun połączony z przerażeniem, ale umówmy się - z racji przytłoczenia bagażem fakturę ścieżek znam już na pamięć, teraz wolałam się wyprostować i pooglądać horyzont.

Najpierw jednak należało dotrzeć do bazy wypadowej, czyli stodoły z sianem. 
Dotarcie zajęło jakieś trzy dni. 
Pierwszy spędziliśmy głównie w zastępczej komunikacji autobusowej, która okazała się totalnym kuriozum - podróż trwała trzy razy dłużej, bo przedpotopowy ikarus musiał co wioska zbaczać z trasy, żeby zameldować się na każdej jednej pipidówianej stacji kolejowej. Konduktor wyskakiwał z autobusu, biegł podpisać papiery i tak nam zeszło, u celu pojawiliśmy się późnym wieczorem, w związku z czym na szlak wyruszyliśmy o 21:00. Zaprawdę powiadam wam - NIGDY TEGO NIE RÓBCIE. Choćbym miała żebrać o nocleg u wieśniaka, choćbym miała rozbić namiot w rowie - nigdy więcej chodzenia po górach po ciemku.

Ciemność to jest pojęcie względne. Noc w mieście to nie jest ciemność. Noc we wsi to też nie jest ciemność. Dopóki świeci choćby jedna latarnia, dopóki pełnia oślepia nocne zwierzątka, dopóki działa ci latarka, to nie jest żadna, kurwa, ciemność!
Ciemność zaczyna się wtedy, gdy za plecami ginie ci światełko emitowane przez ostatnie gospodarstwo i z oświetlonego księżycem pola, nad którym beztrosko i bezszelestnie kołują sówki wchodzisz W LAS.
Najpierw idziesz w miarę płasko, księżyc jeszcze trochę prześwieca przez drzewa, ale potem zaczyna się Blair Witch Project i smarki z nosa. Chmura wyłącza księżyc, ścieżka (ŚCIEŻKA?!) pnie się pod kątem 45 stopni, latarka nawala i co dziesięć sekund histerycznie w nią uderzasz, żeby zaskoczyła, a ponieważ to czołówka, to za chwilę zaczyna cię boleć głowa. Skoro padało non stop przez cały poprzedni tydzień, szlak przypomina bagno, a żeby nie było tak potwornie nudno, to za dnia trwa zrywka, więc cała trasa jest przeorana przez ciężki sprzęt, w związku z czym po dwóch minutach jesteśmy upaprani błotem po kolana.

I ta CIEMNOŚĆ. Gęsta, czarna, połykająca nędzną smużkę z latarki po paru metrach. Nie widzisz NIC, nie widzisz własnej ręki przed nosem, brniesz w glinie na czworakach, myślisz tylko o niedźwiedziach i o tym, czy wciąż trzymasz się szlaku.
W dodatku DŹWIĘKI. Odgłosy pożerania, trzask łamanych gałęzi, mlaskanie, warczenie. Niemożliwe, żeby wyobraźnia była w stanie wyprodukować aż taki hałas. 
Włącza ci się opcja Bardzo Pierwotne Lęki. Nie boisz się, że nie starczy na czynsz, że cię kanar złapie bez biletu, że zgubisz klucze, że ktoś ci przetnie zapinanko w rowerze. Boisz się, do cholery, że cię coś zaraz ZJE!
Żeby nie słyszeć ODGŁOSÓW, robimy własny celowy hałas i nie przystajemy ani na chwilę. Zatrzymaj się na moment i postój bez ruchu - ześwirujesz od tych potwornych dźwięków.
Wyjątek stanowi jeden histeryczny przystanek - kiedy noga do połowy łydki grzęźnie mi w tej cholernej bagnistej glinie i nie mogę jej wyciągnąć. Gdybym nie miała mocno zasznurowanego buta, to by tam został, przysięgam, poszłabym dalej boso.
Więc hałasujemy - przede wszystkim dyszymy ze zmęczenia i strachu, serca tak nam napieprzają, że słyszę ich echo, do tego klaszczemy od czasu do czasu, żeby potencjalnemu misiu dać znać, że hej, to my, maleńkie ludziki, jesteśmy chudzi i żylaści i aktualnie spoceni, nie najesz się i smakować też ci nie będziemy.

Chodzenie z mapą po górach przetestowaliśmy wielokrotnie. Z plecakiem i bez. Statystyki naszej prędkości na szlaku były jednoznaczne - bez obciążenia idziemy w takim czasie, jak zaznaczony na mapie. Z plecakami zdecydowanie dłużej. Tym razem mimo bagażu na plecach zaszliśmy o połowę szybciej. Chęć przetrwania daje turbodoładowanie.

Pierwsze pytanie, z jakim spotkaliśmy się w chacie brzmiało: Od której strony przyszliście? (spojrzenie dodawało: drodzy samobójcy)
Chwilę potem dowiedzieliśmy się, że w dniu, który właśnie się kończył robili na tym szlaku zdjęcia łapie odciśniętej w błocie...
Zajebiście, miś przestał być potencjalny. Mamo, chcę zjeść moją chińską zupkę, zapiąć się w śpiworze i tam sobie zostać, zostać, zostać.

Reszta bieszczadzkich przygód nie mroziła krwi w żyłach, następny dzień spędziliśmy na sielankowych wędrówkach przez łączki pełne motylków i pszczółek.
W każdej bacówce spotykaliśmy wilczura rezydenta, każdy był upośledzony w kwestii aportowania.


Doświadczyliśmy też samobójstwa znaku drogowego:


Aż wreszcie dotarliśmy na siano, gdzie wodę na herbatę grzaliśmy na grillu, a myliśmy się u księdza. Stamtąd już bez balastu wyruszaliśmy w najwyższe, ulubione partie.

 
Na koniec odwiedziliśmy jeszcze dwie chaty łapiąc na stopa a to leśniczego, a to dwa razy tę samą parę sprężynkowłosych warszawiaków podróżujących w szalonym tempie zdezelowanym jeepem z małym Ignasiem (z wyglądu cherubinek, z usposobienia dzika bestia rozszarpująca chusteczki na strzępy i oblewająca otoczenie sokiem).

A na Końcu Świata nie odklejaliśmy się od hamaka...


17 stycznia 2012

odcinek 1/4 - Macedonia


Najpierw na swoje usprawiedliwienie miałam lato w wakacyjnych rozjazdach. Potem jesienną przeprowadzkę. Teraz spadł śnieg, więc aura w sam raz do nadrabiania słonecznych zaległości.
Tyle tytułem wstępu.
Tytułem streszczenia natomiast, w kolejności całkowicie achronologicznej:

Macedonia jest fajną krainą, w której kiwi rośnie ludziom przed domem ot tak, jak jarzębina. I figi rosną, też ot tak. Arbuzy i melony na targu cenę mają odwrotnie proporcjonalną do swej przefantastyczności objawiającej się smakiem, zapachem, gabarytami i prawdziwością. 
Górskie serpentyny otoczone przepaściami potwierdzają definitywnie skuteczność pępkowego plasterka i kończą dociekania w temacie jak to, do cholery, działa?! bo ileż można się nad tym zastanawiać, skoro po prostu działa i już.
Macedońscy złodzieje przepraszają po niemiecku, kiedy zauważysz ich o świcie w nogach swojego łóżka, a macedońska policja ma taką manianę, że zapomnij panie kierowco o swoich służbowych dukatach skradzionych, bez nerw, poza tym jest gorąco, nie? Czemu nie pójdziecie popływać?
A jezioro czyste, przejrzyste, ciepłe, molo całe nasze, na horyzoncie góry Albanii, kto by narzekał...
Tambylcze koty wygrzewają się na kamiennych mikrouliczkach, pozują do zdjęć i sprawiają podobne wrażenie, co macedońscy policjanci - przyjdź jutro, teraz jestem zajęty. Celebrowaniem przerwy.




Z Macedonii wraca się po pierwsze długo, po drugie niechętnie. Mimo zdobytego wyśpiewanego srebra. Pół plecaka zajmują melony, drugie pół przyprawy i bakalie. I rachatłukum, które do dziś leży w lodówce, bo coś słabo mu idzie zakładanie fanklubu.

---

W drodze do i z Macedonii - tranzytowo Budapeszt. Powtórka z zeszłorocznej rozrywki, dzięki której chcąc nie chcąc robiłam za kompas, z igłą ustawioną na wieczorne radayowe zagłębie knajpiane. 
Temperaturowy rekord stulecia przeczekany w fontannie, zapas paprykowych past nabyty. Za walutę, od przeliczania której robią się zmarszczki na mózgu.