27 lutego 2011

Wypełniacze



















Nie wiem tak do końca, o co im chodzi z tymi workami. Że szeleszczą? Że są bezbronne? Najprawdopodobniej jedyna odpowiedź na pytanie Dlaczego koty mają takiego fioła na punkcie worków brzmi "BO TAK!", jak to zwykle bywa z próbami pojęcia kociej argumentacji (a raczej dopasowania do nich ludzkiej).
Właściwie worki stanowią jedynie podzbiór, zbiorem właściwym są rzeczy zaklasyfikowane jako wszystko, do czego można wejść. Można nie znaczy, że należy, można w tym wypadku znaczy: jest fizycznie możliwe.
Chyba się już przyzwyczaiłam, że nie ma szans, żeby się spakować nie wyciągając kota z plecaka jakieś dwadzieścia razy w trakcie. Że przychodząc z zakupami do domu trzeba się liczyć z nadzorem celników, którzy bardzo skrupulatnie muszą sprawdzić, co jest w siatce. Że dostając paczkę trzeba się pospieszyć z wyjmowaniem prezentu z kartonu, bo karton rzecz święta i musi zostać należycie powitany, odśrodkowo oczywiście.

Podejrzewam, że wychodzą z założenia, że każdy przedmiot nadaje się do wypełnienia go swoim puchatym istnieniem.























Mój ubiegły pyszczek podlegał tym samym niepojętym prawom...


















































Małe maniakalne wypełniacze...

15 lutego 2011

Leon i Marceli

Dziadkowie moi jeden wspólny mieli mianownik - kapitalne imiona.

Leon przede wszystkim był ogrodnikiem. Trochę listonoszem. Trochę hodowcą lisów. Trochę palaczem w szkolnej kotłowni.
Odziedziczyłam po nim paletę i kilka farb, które mu się ostały po namalowaniu fury obrazów.
Wspomnienia są mgliste, bo byłam na etapie tworzenia wyrafinowanych szlaczków w zerówce, kiedy Leona zabrakło. Pamiętam, jak malował w kuchni. Pamiętam, jak nauczył mnie paru szachowych ruchów i potem dawał się ogrywać. Pamiętam, że miał zupełnie białe włosy, wcale nie siwe. Z tym wiąże się zresztą rodzinna opowiastka, jak to Leon uciekał od Rusków na pieszo do ojczyzny - wtedy to, młodzieńcem będąc, stracił kolor w ciągu jednej nocy.
Ale przede wszystkim pamiętam leonowe obrazy. Snopki siana. Sannę. Murzyńską wioskę. Niezliczone portrety dziewczynek. No i bukiet gladioli - misterny obraz, który namalował w kilku egzemplarzach i rozdał swoim dorosłym dzieciom do ich własnych domów. Znałam wszystkie płatki i łodyżki na pamięć...
Leon wyposażył świat w dziewięcioro potomków, z czego Adziu był przedostatnim, w związku z czym kiedy większość mojego licznego kuzynostwa dokonywała ożenku ja sięgałam im dopiero do pasa i tańczyłam bez krępacji na ich weseliskach do przebojów typu Fiesta Amerikana.
W wieku poprodukcyjnym będąc, Leon potrafił chodzić na rękach. Pomagał Adziowi przy budowaniu domu, wiem nawet, którą ścianę postawił, chociaż byłam wtedy zajęta upychaniem pięciu szczeniaczków w drewnianym wózku i zmuszaniem ich do przejażdżki...

Po Marcelim została mi książka o Janosiku i imię dla potencjalnego syna.
Z racji, że jego ojciec był piekarzem - jako jedyne dziecko z całej ulicy posiadał buty. (Dygresja: zawsze mnie zastanawiała ta prawidłowość. Czy to znaczy, że syn szewca jako jedyny chodził najedzony? I tu na scenę wtacza się wierszyk Tuwima, w którym to piekarz musi mieć buty, więc do szewca iść trzeba. No a gdyby nie piekarz, to by szewc nie miał chleba. Kasetę miałam z wierszami Tuwima, na pamięć ją znałam - łącznie z każdym niuansem intonacyjnym aktorów czytających oraz z muzyczką pomiędzy kolejnymi wierszami. Koniec dygresji.)
Podobno Marceli miał niegdyś kota, który na powitanie skakał mu na szyję i obiegał kilkakrotnie tworząc złudzenie optyczne w postaci szalika. Oprócz kota miał też piękny charakter pisma, kaligraficzny.
Z Marcelim wiąże się moje pierwsze życiowe wspomnienie. Trzyma mnie za rękę, wysoki, po mojej prawej stronie, wieczór, wychodzimy przed blok, stajemy przodem do ulicy, tyłem do krzaków (które do dziś tam rosną, bazę w nich miałam z chłopakami z klatki), patrzymy w lewo, czy już nadjeżdża. Autokar z babcią, prosto z NRD.
Potem już kolejne babci powroty, mnóstwo pakunków, salami duże jak ja - zanosiłam do kuchni i wieszałam pod stołem bez schylania, miś z puchatym nosem, zabawkowe pomarańczowe telefony...
Ale to wyjście przed blok z dziadkiem, te wszystkie kinestetyczne szczegóły - co z lewej, co z prawej, krzaki za nami, ulica przed nami - to pierwsze, co w ogóle w życiu pamiętam.
Wspomnień jest dużo więcej, bo i pożył za mojej kadencji dłużej niż Leon, poza tym mieszkałam z nim przez lata szczenięce.
Więc działka. Wyprawy na działkę żółtopomarańczowym Simsonem. Dziadek z przodu, babcia z tyłu, a między nimi ja wciśnięta jak kawałek szczypiorku, do którego wtedy zresztą byłam podobna z postury (a raczej jej braku). Sto tysięcy miliardów ciekawych rzeczy do robienia na działce. I znowu kinestetyczne wspomnienia - ziemia na ścieżce tak pulchna, że ugina się pod nogami w plastikach, plastiki drapią skórę na bosych stopach. Zielona blaszana beczka z wodą, w której zanurzam palec i maluję na beczce ptaki, blacha jest nagrzana od słońca, ptaki momentalnie wysychają, szybko maluję jak najwięcej się uda, zanim znikną. Włażenie na drzewo, moje najmojsze rozgałęzione drzewko działkowe. Gladiole, bratki, goździki, lwie paszcze, łubin. Czerwony agrest, porzeczki czarne, czerwone i białe. Dziadek cały czas w tle, dba o tę działkę w prażącym słońcu albo wyleguje się na leżaku.
(Moja działkowa sielanka skończyła się wraz z narodzinami Pluszersa, którego od tej pory musiałam wozić w wózku po koleinach międzydziałkowych miękkich ścieżek. Bo rodzina pieli, grabi, podlewa i co tam jeszcze, a ja mam się zajmować małym zasmarkanym bobasem. Tortury kilkulatki marzącej o powrocie między ulubione gałęzie były przerywane błogimi chwilami, kiedy to Pluszers komunikował donośnym wrzaskiem, że pielucha jest pokalana albo że pożąda mamertowego mleka RAJTNAŁ!)

A potem Marceli nie mógł już jeździć na Simsonie ani pięknie pisać, bo dziwna przygoda z żyłką w lewej półkuli odebrała mu władzę nad prawą kaligrafującą ręką, prawą nogą zmieniającą biegi i nad mową, pozostawiając pełnię władz umysłowych. W związku z czym wytworzyliśmy sobie nowe rozrywki - siadałam ze słownikiem ortograficznym, znajdowałam w nim najtrudniejsze wyrazy i kazałam Marcelemu powtarzać. Uczyłam go gżegżółkować, a on dawał mi się męczyć (a i tak zawsze najlepiej wychodziła mu CHOLERRRA! jak się zdenerwował). W każdy czwartkowy wieczór mieliśmy natomiast inny rytuał - wspólne oglądanie Misia Uszatka. Niezmiennie w takiej samej tapczanowej pozycji i niezmiennie z takim samym finałem - moim rozpaczliwym szlochem, kiedy następowała przesmutna pora na dobranoc, bo już księżyc świeci...
Potem ja urosłam, a Marceli leżąc sobie w takiej samej tapczanowej pozycji łapał Pluszersa, który właśnie nauczył się przemieszczać odnóżami i przebiegał tryliard razy dziennie obok tapczanu. Jak Pluszers wracał z dziadkowego przechowania do domu, to Marceli wkładał sobie jej paputek do kieszuli* na piersi i tak z nim chodził, aż Pluszers wracał następnego dnia, żeby dalej doskonalić się w biegach przełajowych.
Działkę sprzedano, za zdobyte tą drogą fundusze nabyto dla mnie pianino, co było efektem jednego jedynego razu, kiedy to Adziu poszedł na wywiadówkę zamiast Mamerta - wychowawczyni udało się go przekonać, że koniecznie trzeba mnie wysłać do szkoły muzycznej. Ale to już nie bajka o dziadkach...

*Kieszula jest przypadkowym wynalazkiem mojego przyszłego szwagra, który zaplątał się był pewnego razu we własne zwoje mózgowe usiłujące przetworzyć naraz kieszonkę w koszuli. Podoba mi się tak samo bardzo jak śmiertelny przeciętnik autorstwa M.