13 listopada 2010

Tylko nie zapomnijcie!

Wyjaśnienia wymaga chyba jedynie kwestia Alfika. A więc: Alfik jest psem. A właściwie był, dopóki nie wybrał się na zwiady do piwnicy, gdzie powiodła go na wieczne pokuszenie trutka na szczury. Wtedy Alfik zaczął być psem trochę mniej. Ała.
Ale nie wyprzedzajmy faktów. Zanim Alfik powiększy grono aniołków, zanim z szafy wyjęty zostanie sejf z listami sprzed siedemnastu lat, mamy lato anno Domini 1993, 10-letni M przebywa na koloniach i na papierze w linie pisze listy do rodzicieli. Dyskretnie pomijając zarzygane prześcieradła i płaczące opiekunki.
Oryginalna ortografia i interpunkcja zachowana.

Kochana Mamusiu
Na koloni jest super. Już wszystkich poznałem.
Obiady i inne dania są pyszne! Noce są normalne.
W piątek 2 lipca jedziemy do Gdańska. Bardzo bym was prosił, abyście przyjechali do mnie przed wycieczką do Gdańska. To jest bardzo ważne!
Narazie przez te dwa dni kupiłem sobie loda za 3.500. Zostało mi tyle samo co wziąłem z domu, bo sprzedałem koledze kopertę.
Szczególnie piszę ten list, dlatego, że byście przyjechali! Pozdrów odemnie babcie i dziadka.

KOCHANI RODZICE!
Na koloni jest super! Jest coraz lepsze jedzenie. Kolegów mam super! Z nikim się nie kłóce! Pani nadal jest świetna. Bym chciał byście szybko przyjechali.
(...)
Moim najleprzym kolegom jest Marek. On też MNIE lubi! Złodzieji u nas niema, także się nie denerwójcie. Bardzo się za Wami stęskniłem, za Alfikiem też! Każdy ma swój dyżór do sprzątania. Bardzo bym Was prosił, abyście odpisali na ten list. Jak najszybciej! Tylko nie zapomnijcie! Bardzo, bardzo ale to Bardzo Was całuję!

Ja się chyba powstrzymam od komentarza. Za bardzo boli mnie przepona. Zresztą jak tu się ustosunkować do faktu, że noce są normalne, a pani nadal świetna?
Mogę tylko dodać, że zawsze leciałam na przedsiębiorczych i zaradnych - lody i koperta są bohaterami ostatniego tygodnia.

25 października 2010

I nic się nie stało, co się stało

Kupiliśmy do filmu paluszki o smaku sera góralskiego. Patrzę na opakowanie z oscypkopodobnym obrazkiem i podsumowuję obserwację:
- Zobacz, nie mogli napisać oscypek, bo oscypek ma zastrzeżoną nazwę i unijną ochronę, to napisali ser góralski.
- Tak, masz rację, ponieważ twoje zdanie jest prawdziwe. Zdanie jest prawdziwe wtedy i tylko wtedy, gdy zdanie to coś głosi i jest tak, jak ono głosi. Ale należy zastanowić się, co to w zasadzie znaczy "jest tak, jak ono głosi". Czy tu chodzi o zgodność zdania z rzeczywistością? Wszak nie ma boskiego punktu widzenia, z którego moglibyśmy ocenić, czy zdanie jest zgodne z rzeczywistością (tak, jak chciał Arystoteles w korespondencyjnej teorii prawdy).

PS Paluszki bardzo dobre. film też.

23 września 2010

Podsumowania i głupie pytania

Człowieki wyjeżdżają na wakacje.
Do paproszków przyjeżdżają Mamert i Adziu jako niańki i nikczemni rozpieszczacze.
Człowieki wracają z wakacji.
I co zastają?
Zmiany.
Na płaszczyźnie paproszkowej zmiany nie są wyraźne - no, może nieco większe umiłowanie jogurtów (o ile to w ogóle możliwe), natomiast zmiany w sferze domostwa zauważalne są gołym, nieuzbrojonym okiem.
Oko człowieków dostrzega zatem:
- nowy garnek (z pomidorówką w środku)
- naostrzone noże
- termometr za oknem
oraz że:
- cukier wyprowadził się z odpustowej puszki i zamieszkał w nowej cukiernicy
- drzwiczki od schowka trzymają się solidnie rzeczywistości, a nie wiszą resztką sił i na słowo honoru
- niczym w schronie obecny jest zapas cukru, soli, ziemniaków, papierowych ręczników, etc.
- a z rowerowych pedałów wyeksmitował się chomik, bo nic już nie piszczy, jak jadę.

Dlaczego Mamert z Adziem na co dzień mieszkają 250 km ode mnie?...
Dlaczego mam tylko 26 dni urlopu?...

15 sierpnia 2010

Sąsiedzi

parter
futro nr 1
roboczo zwane szarą eminencją
okres występowania - lato (im goręcej, tym czas wylegiwania dłuższy):

III piętro
futro nr 2
zielonookie stworzenie na wyposażeniu familii mocno dysfunkcyjnej 
(w tle wciąż parterowa szara E):



IV piętro
futro nr 3
nic dodać, nic ująć.
(na drugim planie wciąż widoczna, acz oddalająca się szarość):



komplecik
czyli ile kotów widzisz na obrazku?



PS Nieznany jest stopień zafutrzenia I i II piętra,
a futro nr 4 nie występuje w tej bajce, bo...  
straciło głowę dla innych zajęć:

26 lipca 2010

Pan koleżka

Spośród kilku rowerzystów, którzy powtarzają się każdego dnia na mojej ścieżce do lub z pracy jest pewien koleżka, który w odróżnieniu od pozostałych objawia się zawsze dokładnie w tym samym punkcie. Reszta oscyluje wokół kilkunastu metrów granicy błędu, wynikającego z tego, kto z nas się danego dnia trochę bardziej spóźnia. Ale on niewzruszenie trwa na swym posterunku. W zależności od pogody ma parasolkę albo nie. Nie wymusza pierwszeństwa. Uśmiecha się. Uwielbiam go.

Oto on! Osobnik, dzięki któremu mój świat jest uporządkowany jak w Truman Show:


23 lipca 2010

Krwiście

Się wybrałam oddać życiodajne soki. Motywy przede wszystkim, ale czas też zapracować na jakiś plusik w zaświatach. Może dostanie mi się potem wygodniejsza chmurka. 
Wstałam z kurami, pojechałam, wypełniłam formularz (32 pytania! z frasunkiem zaznaczyłam, że niestety nie jestem kierowcą autobusu ani nurkiem), Łaskawie oddałam próbkę z prawicy, udzieliłam wywiadu pani doktór, po czym dowiedziałam się, że posoka moja błękitna przeszła casting na opuszczenie mnie i wakacje w cudzych arteriach. Żadnej kiły mogiły, bierzcie i pijcie ze mnie wszyscy.
Z poczuciem posiadania wartościowej zawartości oraz z sercem kołaczącem (emocje, panie tego) wspięłam się piętro wyżej, w bufecie wlałam w siebie dwa kubły wody na wymianę, zadzwoniłam do mamusi (Łojezusmaria, a jak cię tam czym zarażą?!) i wkroczyłam do sterylnego królestwa białych pań i zielonych szezlongów. Prędzej mnie warzywo na obiad krojone zarazi, kiedy się nożem przyciacham.
Promienie słoneczne robiły na podłodze paski, białe panie się uśmiechały, a ja szorowałam posłusznie całe ramię mydłem z pojemnika dla dawcy. Obok był pojemnik dla personelu, ciekawe, czym się różni, pewnie procentem mydła w mydle.
Ale szezlongi arcywygodne, nie ma to tamto. Dostałam uśmiechniętą gumową kropelkę do ściskania i wio, poszło. Oglądałam na zmianę sufit, minę starego wyjadacza na szezlongu po lewej i krewką trasę soków pani z szezlonga po prawej. A potem było pik i koniec przygód.
Po lewej też zrobiło pik, więc stary wyjadacz odwinął mankiet, zeskoczył na podłogę i żwawo pobiegł do pracy rzucając do zobaczenia. A mnie białe panie nie chciały spuścić z szezlonga. Kazały leżakować, to leżakowałam, poiły mnie, tom piła, potem w żółwim tempie poleciły podnieść się do pionu, nogi spuścić, POMAŁU dziewczyna usiądzie, siedzieć i siedzieć, tom siedziała i machała odnóżami. W sumie może wypadałoby zemdleć lub przynajmniej białkami błysnąć, może one czekają na takie atrakcje? Ze sto razy kazały odpowiadać na pytanie, czy aby na pewno nic mi nie jest. Aż się w końcu nad nimi zlitowałam i im rzekłam, że ja zawsze tak anemicznie wyglądam i że luz, blada twarz to moje drugie imię. Tośmy się pouśmiechali i po odebraniu kilku instrukcji regeneracyjnych na najbliższą dobę dostałam polecenie spędzenia na siedząco pół godziny w bufecie. I senkju. I gudbaj.
No to spędziłam. Głównie na obserwacji procesu przeobrażania się moich ośmiu czekolad w nutellę (lato, lato wszędzie), na uśmiechaniu się pod nosem z prezentu w postaci mielonki, na wlewaniu w siebie kolejnych kubłów wody i soczków oraz na telefonie - do tatusia tym razem. A tatuś powiedział, że jest ze mnie dumny!

Dzisiejszy odcinek sponsorowały cyferka 0 oraz literki r i h wespół z plusikiem.

Kurtyna

12 lipca 2010

Zęby na urlopie

Nastał sezon urlopowy, w związku z czym - mimo że ja się na razie nigdzie nie wybieram - relaksu zaznają me biedne uszy. Na urlop wybyła bowiem moja osobista Viola/Wiola/Violetta*. Istnieje więc realna szansa na to, że nie tylko małżowiny jako sam narząd odbierający, ale także nadszarpnięty codziennością system przetwarzający będą miały półtoratygodniowe wakacje.
Nie do wiary - przez tyle dni nie usłyszę żadnego zamkłam, ściągłam, wyciągłam, przeglądłam, przygotowywuje, rozpakowywuje, ani notorycznego wziąść. Nie nadciągną żadne ołowiowe chmury, nikt nie obudzi się z palcem w nocniku, ani nie będzie musiał sprawdzać, co tam w trawie słychać. Nie dowiem się, że jeden na drugiego coś spchnął ani że reszcie to umkło. Może to wszystko dlatego, że na ślubnych portretach zawsze są wszyscy tacy zadumieni, mimo że to przecież dziesiąta woda po kądzieli. Za takie coś można zapłacić, jeśli to nie jest jakaś horyzontalna cena, chociaż dla mnie to jest absurdujące! Ale i tak ja się z tego uśmiecham.
Tak naprawdę to ja się mogę uśmiechać z tej Violi, bo jej jakiś bystrzak pisze dialogi, natomiast lista dialogowa Loli przyprawia mnie nie o uśmiech, a o regularny ból zębów. Zwłaszcza że - jak mnie oświeciła - są to... uwaga... regionalizmy. Do dziś zbieram szczękę z parkietu.

* Telewizora nie posiadam od lat ośmiu z okładem, stąd pewności nie mam co do prawidłowej wersji imienia bohaterki, doniesiono mi jednakowoż, że moja Lola ma swój serialowy odpowiednik.

8 lipca 2010

Apel

Niniejszym apeluję do ciebie, Doroto K. - kimkolwiek jesteś i z jakiejkolwiek przyczyny kontaktu z tobą pożąda bełchatowska policja - spraw, żeby się ode mnie z łaski swojej odpimpusiali i przestali mi wmawiać, że jestem tobą.  
Na spokoju mojej egzystencji cień położył ten jeden dzień sprzed kilku lat, w którym podano im twój numer telefonu. Cień ów wytworzył się z tej prostej przyczyny, że nie twój, a MÓJ JEST TO NUMER.
Jestem praworządną obywatelką. Nie biję się pod blokiem. Zieleń szanuję. Na wybory chodzę. Nie rzucam papierków na chodnik. Podatki płacę. Nawet jeden procent przeznaczam. Na koty. Czasem tylko przebiegam na czerwonym. Więc za cóż mnie to spotyka? Za cóż od kilku lat raz po raz budzi mnie o świtaniu jakiś sierżant Skowronek czy inna Czapla i powtarza swą litanię o kontakt ze mną, czyli z tobą. Panie, kontakty to ja mam w ścianach, Bełchatowa na oczy w życiu nie widziałam ani nawet na zdjęciach, a w akcie urodzenia jak wół stoi, że innym mnie imieniem ochrzczono. Czy matka rodzona mnie oszukuje spreparowanym dokumentem, czy może mam rozdwojenie jaźni i łamię paragrafy w lunatycznych wędrówkach? A może to tylko ukryta kamera?

22 czerwca 2010

Powrót szarej eminencji


Niby nic... zwyczajny widok z balkonu.



Ale jak się dokładniej przyjrzeć...



to ktoś tam sobie...



kłębuszkuje!



13 czerwca 2010

No bo o czym?


O tym, że mi się osy zalęgły na balkonie i zaczęły sobie wić przytulne komórkowe gniazdko?

O tym, że można mieszkać przez dwa i pół roku obok zalewu z kajakami i o tym nie wiedzieć? Oraz to odkryć w upalny weekend w stroju stanowczo niekajakowym, ale mimo to dać się namówić i wypłynąć na środek owego zbiornika oraz za szuwary, gdzie zobaczyć Indianina wyczołgującego się z namiotu. Oraz kaczki.

O tym, że Pluszers mi się zgolił na łysą pałę?

O tym, że mnie Poczta Polska okradła z kolczyków, które wysłałam łysemu Pluszersowi, żeby nie wyglądał jak Dziecko Oświęcimia? 

(Brzydkie słowo! brzydkie słowo! jeszcze brzydsze słowo, mać!) 

O tym, że mi pluszaki zgrubły? Zwłaszcza jedna. Leży sobie brzuch z pyszczkiem i łapkoma. Ale zaczął się sezon na latające białko, to będzie trochę sportu, zdecydowanie ulubioną dyscypliną są skoki wzwyż. Oraz salto.

A może o tym, że mam w pokoju 32 stopnie, a od 25 umieram?! NO ŻESZ FAK! Oraz te futrzaki biedne, naleśniki rozpłaszczone na podłodze, paproszkowym wzrokiem błagające Ogól mnie!
Gdybym miała wybierać, to już wolę, żeby lało przez tydzień. Przynajmniej kaloszkami się polansuję na dzielni.

Oraz chyba nadużywam oraz.

15 maja 2010

Ofiary

Mysz nr 1739138:

Kiedyś miałam dłuższy ogon...


Mysz nr 2468512: Kiedyś miałam piórka w pupie - długie, eleganckie, kolorowe!
A w moim podwoziu nie ziała szaranagajama...



Piłka (tagi: styropian, empik, 1 zł):Do jasnej cholery, kiedyś byłam okrągła!


Zebra (z najdłuższym stażem):
Tak, to ja - legendarna pluszowa zeberka.
Moje życie to pasmo udręk: spanie z potworem, podróże z potworem, podtapianie w misce potwora, aportowanie w paszczy potwora, zrzuty w nieoczekiwane miejsca...
Jak widać na załączonym obrazku przechodziłam również trepanację czaszki.
Ale to wszystko to pikuś.
Potwór przegiął pałę, kiedy mnie... obrzygał.


Co na to paprochy?...

Ej, wy – zabawki! znudziłyście mi się.

Nowe mi kup!


2 maja 2010

Jak wygląda kotek?


Tak wygląda. Przez okno.


A zawstydź się, kotku...


A zrób garbatą staruchę...
A pod pachami się ogoliłaś?

20 kwietnia 2010

Tajemnica bezsenności

- Liczyłaś kiedyś owce, żeby zasnąć?
- No.
- I co? Działało?
- Nigdy.
- No właśnie. (po dłuższej chwili zadumy): Ale co te owce robiły i czemu nie działało?
- Przeskakiwały przez ogrodzenie. Ale liczenie nic nie dawało. Bez sensu to jest. Nie wiem, kto to wymyślił.
- Ale przeskakiwały tak jedna za drugą i ty je wtedy liczyłaś, nie?
- No tak. A jak inaczej?
- Bo ja to mam problem z tymi owcami. U mnie właśnie jest inaczej.
- ?
- Nie przeskakują mi przez ogrodzenie, tylko taki pastuch je przepuszcza przez furtkę, ale one nigdy nie chcą iść grzecznie jedna za drugą, tylko się ładują wszystkie naraz i jak się tak przepychają tymi dupami, to ja ich nie mogę policzyć...

8 kwietnia 2010

Poświętnie

No i poświęta. Jedlim jedzenie, pilim picie. Paprochy doświadczały trawnika. Fila zyskała niespodziewanych fanów, się wreszcie ktoś poznał na jej oryginalnej urodzie. Punkty kulminacyjne były dwa. 

Pierwszy stanowił film sprzed siedemnastu lat, na którym wyginam przed kamerą obleczone w miniówkę nogi-patyki do rytmu Yellow River szałowych Christie. Ponad nogami-patykami widoczna jest wielka żółta bluza z motylem, obciach stulecia. Znajdujący się wewnątrz tego oto przyodziewku mój bardzo niepełnoletni organizm stanowi barwne tło dla przyjęcia komunijnego swojej własnej osobistej kuzynki, która przez cały czas trwania filmu odpakowuje prezenty. W przerwach wcina rosół i biega uskuteczniać handel wymienny "pamiątki za czekoladę" od co rusz się do drzwi dobijających rówieśniczych sąsiadów. A dzięki temu, że kamera biega za nią, mam po 17 latach okazję obejrzeć znajomych, którzy teraz mieszkają wyłącznie na fejsbuku i hodują jakieś wirtualne krowy w Farmville czy jak tam się nazywa ten badziew, zamiast po bożemu na ulicy rżnąć w gumę lub innego sznura, tak jak ich zapamiętałam.
Gwiazdą omawianej oscarowej produkcji jest jednak ledwo odstający od ziemi Pluszers, który z przygryzionym z emocji językiem usiłuje skoordynować pstrykanie palcami i przytupy obuwiem. Na życzenie pokazuje też rajtuzy. Z każdej strony. Mam nadzieję, że jej to nie zostało do dziś i nie zakasuje kiecy przed każdym chętnym do podziwiania bieżnika. Tfu, rzucika. No, wzorka.
Przy akrobacjach (w tle wciąż Christie) dzielnie asystuje jej młody Nuna, który nie może się zdecydować, czy woli tańczyć, czy siedzieć pod stołem. W każdym razie istnieje nieopodal i kontroluje sytuację. A jak się chłopak wreszcie zaczyna rozkręcać, to kaseta się kończy.
Podsumowując - dawno mnie tak przepona nie bolała.

Drugi punkt kulminacyjny świątecznego wyjazdu nastąpił już na samym końcu, będąc ukoronowaniem całości, a rolę pierwszoplanową odegrała w nim Pandzia, która najpierw uśpiła mą czujność spędzając pięć godzin powrotnej podróży pociągowej w ciszy, spokoju i zakłębuszkowaniu (co się do tej pory nigdy nie zdarzało, zdarzały się natomiast zmiany przedziału bądź całego wagonu przez współpodróżnych wskutek nadszarpnięcia ich błon bębenkowych tudzież nerwów). A więc z taką uśpioną czujnością wysiadłam z pociągu, wpakowałam zwierzyniec do taksówki celem się do domu dostania i... tuż przed tym domem, no już go było widać!, Pandzia wyraziła swoją opinię o umiejętnościach kierowcy dostępnymi sobie środkami - kierując mianowicie rzęsisty strumień przetrawionych chrupeczków wprost na swoją ukochaną pluszową zebrę, co to jej wsadziłam do koszyka, żeby nie lamentowała jak zwykle.
Biedna zebra.

27 marca 2010

Krótko o panie bałaganie

Tyle już razy, no n-razy silnia zabierałam się za zrobienie porządków w komputerze. Bo się ślimaczy. Bo jest śmietnikiem. Bo żadnego konkretnego programu nie chce już pociągnąć. Klik, potem długo długo nic, wreszcie reakcja na klik ów. W międzyczasie wiązanki najserdeczniejszych życzeń dla przeklętej maszyny, aby sięgnęła bruku. Tak przez balkon.
Za każdym razem po ambitnym początku, że oto dziś nastąpi ten dzień, dzień śmierci Pana Bałagana, kończy się tym samym - pasuję w momencie, w którym natrafiam na foldery zatytułowane "tetam" albo "cośtamy"...

28 lutego 2010

Jak zainwestować 77 groszy, żeby wszyscy byli szczęśliwi?

Odpowiedź na poniższej rycinie*:


W rolach głównych wystąpili: paproch bardziej żarłoczny, paproch umiarkowanie żarłoczny, brzoskwiniowe Polskie Smaki (firmy Bakoma), kawałek poduszki (firmy IKEA). Gościnnie wystąpił zezwłok pluszowej pantery (Mamert ją kupiła paprochom pod choinkę w zeszłym roku, to skąd mam wiedzieć jakiej firmy), a Oscara za rolę drugoplanową odbiera lewy japonek (firmy japonek). Ręka wykonująca czarną robotę czymacza nie została wymieniona w napisach końcowych, wery mi sory.

*Słowo rycina już zawsze będzie mi się kojarzyć z pewną szałową podstawówkową historią, której niekwestionowanym bohaterem był taki-jeden-Motyl wraz ze swym zadaniem domowym z chemii. A było to tak: pani nam poleciła wysmażyć wypracowanie na jakiś tam temat konkretny, nie pamiętam, bardzo w każdym razie chemiczny. (Tak sobie dziś myślę, że to niezła jazda: wypracowanie z chemii! Ale pani też była niezła: zapadała często w przedziwne kilkuminutowe odrętwienia, prezentowała nieogolone nogi w cienkich rajstopach i twierdziła, że atomy chwytają się za rączki.) Wracając do wypracowania: z chemii to ja nigdy orłem nie byłam (nawet cieniem orlątka) i też mi się zdarzało ściągać, ale Motyl przebił wszystkich: przyniósł kilkustronicowe wypracowanie litera po literze zerżnięte z książki - przepisał cały rozdział łącznie z wstawkami typu: (patrz ryc. 4.1.), przy czym żadnych rycin w jego pracy nie było. No miszcz po prostu, że galoty opadają. Do ziemi. Moim zdaniem powinien dostać chociaż tróję za to, że tytuł przepisanego rozdziału zgadzał się z zadanym tematem. Śmialiśmy się z biednego Motyla prawie tak samo, jak z takiego-jednego-Tomka, który (też na chemii) na pierwszej lekcji o jonach przeczytał ładnie całej klasie: dżon dodatni i dżon ujemny.

30 stycznia 2010

Porwali mi M

Wiedziałam, że to podstęp. Ludzie-pączki go porwali. Wywieźli w góry i przetrzymują od wczoraj w pokoiku z papierowymi ścianami i bez ogrzewania. Dla zamydlenia oczu podają mu kakałko. Na pewno robią na nim eksperymenty. Jak wróci, to będzie mówił od tyłu i zacznie jeść gwoździe.

A propos gwoździ - śniło mi się, że wyciągałam owe z brzucha nietoperzowi. Sennik w tej kwestii poucza, że mam unikać niepewnych przedsięwzięć i nie ignorować przeciwników. No logiczne, każdy by się domyślił. Pfff, takie senniki, że weź...

W ramach słomianego wdowieństwa wyżeram konfitury prosto ze słoika i konwersuję z paprochami. Prowadzimy rozbudowane dialogi na egzystencjalne tematy typu: Kto się porzygał z rańca na środku pokoju? Dialogi owe posiadają w większości znamiona monologu, ale się nie zrażam. Zresztą my rozumiemy się bez słów, i tak wiem, która się zhaftowała.

A na chwilową mą pojedynczość równie dobry jest na przykład telefon do dzielnicowego B. Uskuteczniłam sobie wczoraj, ale w sprawach służbowych. Bo się chciałam upewnić, co by ode mnie chcieli panowie glinowie, gdybym do nich zadzwoniła i powiedziała, że szlag mnie trafia przez tych piętro niżej, bo drą ryje. I choć dzielnicowy (mój zacny partner studniówkowy!) wzbogacił mą wiedzę o istnienie artykułu 51. kodeksu wykroczeń, to się okazało, że lipa, bo by było hokus-pokus z zameldowaniem mym, a raczej jego brakiem. Na szczęście dziadostwo z dołu przymknęło po pewnym czasie swe mordy w procentach maczane, więc nie popełniłam niecnych planów zemsty bez udziału kolegów po fachu dzielnicowego B. a klarowało się kilka, nie powiem...

No nic, też chyba sobie zrobię kakałko. Bo zimno i wilki jakieś...

16 stycznia 2010

W aureoli


Z racji, że
M od jakiegoś czasu bawi się w pana psora, poprosił ostatnio swoich studentów o napisanie anonimowej opinii o zajęciach i o przeszanownym prowadzącym. Przytargał do domu pokaźny stosik kartek wszelkiej maści. Można by nimi spory kawał ściany wytapetować (ale może nie, bo nie zaśnie z wrażenia.)
Siedzi po turecku na środku łóżka, wokół aureola peanów. (Czasem w któryś pean wdepnie biała puchata łapka tworząc zagniecionko. No ale czy to wina łapek, że powierzchnia spacerowa została pokryta jakimiś niezbadanymi obiektami proszącymi się o skalanie swojej płaskości?)
Więc siedzi po tym turecku,
wolną ręką próbuje zapobiegać kocim empiriom, przegląda te kartki z lubością, uśmiecha się pod nosem i podsumowuje:
- Jaaacie... To tak, jakbym dostał tyle walentynek...

6 stycznia 2010

Miśka


Tramwajowe matki z córką podsłuchy. Matka jak matka - trochę zmęczona, do młodej mówi
Miśka. Córka - mały podły potwór, gimnazjalistka, nosowy pretensjonalny głos przeciągający samogłoski.
Miśka relacjonuje dzień w szkole - same narzekania i obgadywanie wszystkich jak leci. A ten to taki i owaki, a tamta jeszcze gorsza, a Sebastian to ma dysgrafię, no móóówię ci jak on bazgroli.
- Miśka, powiedz chociaż jedną pozytywną rzecz.
- Ewka się obcięła. Ale wiesz co? Jeszcze gorzej wygląda.
- Pozytywną, coś na plus, no?
- Chyba nie zaproszę Marzeny na urodziny. Ona zawsze takie brzydkie prezenty przynosi.
- Jezu, Miśka, przecież nie dla prezentów się gości zaprasza! Lepiej jak nie zrobisz żadnych urodzin.
- Nie zabronisz mi! (po chwili): Przynajmniej ojca mam normalnego.
- Tak? A na szampon ci dał i na odżywkę?
- Pfff, 7 złotych...
(dzwoni telefon młodej) Rozmowa typu "Coo? Noo. Doobra. Coo? Z mamą jadę do kerfura. Noo. Potem zadzwonię."
- Kto to był?
- (z obrzydzeniem i megaznudzeniem): Sandra.
- No i co chciała?
- Żeby na obóz z nią jechać.
- Jaki obóz? Teraz czy latem?
- No latem przecież.
- No to fajnie, jedź na obóz.
- Nie chcę z nią jechać.
- Czemu?!
- Znowu będzie tak jak ostatnio, pokłócimy się i nie będzie się do mnie odzywać przez trzy miesiące.
- Jezu, Miśka, czy ty nie masz ani jednej koleżanki, z którą byś się w kółko nie kłóciła?
- (długa chwila namysłu): Mam.
- ?
- Ciebie, hyhy! (że to taki żart niby)
- Na obóz nie chcesz jechać, to co będziesz robić w wakacje?
- No przecież jadę na kolonie!
- Gdzie?
- No do Włoch przecież. Tata się już zgodził.
- To jakiś obóz językowy?
- Nie, zwykłe kolonie.
- Lepiej, żebyś pojechała na obóz językowy.
- No ale przecież to jest do Włoch, nie? Więc jak językowy.
- A ile to kosztuje?
- 1800
- ILE?! ... A zresztą, jak ci ojciec fundnie, to jedź sobie do Włoch.
(po chwili): Miśka, możesz jechać na te kolonie pod warunkiem, że pojedziesz też ze mną do Wisły.
- O nieee, nie chcę.
- No pojedź ze mną, ja się boję tam sama spać i po lesie chodzić.
- Nieee, mamooo... (znowu to obrzydzenie w głosie)
- Ale czemu nie chcesz jechać do Wisły?
- (tonem przekazującym najoczywistszą oczywistość): Bo tam nie ma SKLEPÓW!