26 lipca 2010

Pan koleżka

Spośród kilku rowerzystów, którzy powtarzają się każdego dnia na mojej ścieżce do lub z pracy jest pewien koleżka, który w odróżnieniu od pozostałych objawia się zawsze dokładnie w tym samym punkcie. Reszta oscyluje wokół kilkunastu metrów granicy błędu, wynikającego z tego, kto z nas się danego dnia trochę bardziej spóźnia. Ale on niewzruszenie trwa na swym posterunku. W zależności od pogody ma parasolkę albo nie. Nie wymusza pierwszeństwa. Uśmiecha się. Uwielbiam go.

Oto on! Osobnik, dzięki któremu mój świat jest uporządkowany jak w Truman Show:


23 lipca 2010

Krwiście

Się wybrałam oddać życiodajne soki. Motywy przede wszystkim, ale czas też zapracować na jakiś plusik w zaświatach. Może dostanie mi się potem wygodniejsza chmurka. 
Wstałam z kurami, pojechałam, wypełniłam formularz (32 pytania! z frasunkiem zaznaczyłam, że niestety nie jestem kierowcą autobusu ani nurkiem), Łaskawie oddałam próbkę z prawicy, udzieliłam wywiadu pani doktór, po czym dowiedziałam się, że posoka moja błękitna przeszła casting na opuszczenie mnie i wakacje w cudzych arteriach. Żadnej kiły mogiły, bierzcie i pijcie ze mnie wszyscy.
Z poczuciem posiadania wartościowej zawartości oraz z sercem kołaczącem (emocje, panie tego) wspięłam się piętro wyżej, w bufecie wlałam w siebie dwa kubły wody na wymianę, zadzwoniłam do mamusi (Łojezusmaria, a jak cię tam czym zarażą?!) i wkroczyłam do sterylnego królestwa białych pań i zielonych szezlongów. Prędzej mnie warzywo na obiad krojone zarazi, kiedy się nożem przyciacham.
Promienie słoneczne robiły na podłodze paski, białe panie się uśmiechały, a ja szorowałam posłusznie całe ramię mydłem z pojemnika dla dawcy. Obok był pojemnik dla personelu, ciekawe, czym się różni, pewnie procentem mydła w mydle.
Ale szezlongi arcywygodne, nie ma to tamto. Dostałam uśmiechniętą gumową kropelkę do ściskania i wio, poszło. Oglądałam na zmianę sufit, minę starego wyjadacza na szezlongu po lewej i krewką trasę soków pani z szezlonga po prawej. A potem było pik i koniec przygód.
Po lewej też zrobiło pik, więc stary wyjadacz odwinął mankiet, zeskoczył na podłogę i żwawo pobiegł do pracy rzucając do zobaczenia. A mnie białe panie nie chciały spuścić z szezlonga. Kazały leżakować, to leżakowałam, poiły mnie, tom piła, potem w żółwim tempie poleciły podnieść się do pionu, nogi spuścić, POMAŁU dziewczyna usiądzie, siedzieć i siedzieć, tom siedziała i machała odnóżami. W sumie może wypadałoby zemdleć lub przynajmniej białkami błysnąć, może one czekają na takie atrakcje? Ze sto razy kazały odpowiadać na pytanie, czy aby na pewno nic mi nie jest. Aż się w końcu nad nimi zlitowałam i im rzekłam, że ja zawsze tak anemicznie wyglądam i że luz, blada twarz to moje drugie imię. Tośmy się pouśmiechali i po odebraniu kilku instrukcji regeneracyjnych na najbliższą dobę dostałam polecenie spędzenia na siedząco pół godziny w bufecie. I senkju. I gudbaj.
No to spędziłam. Głównie na obserwacji procesu przeobrażania się moich ośmiu czekolad w nutellę (lato, lato wszędzie), na uśmiechaniu się pod nosem z prezentu w postaci mielonki, na wlewaniu w siebie kolejnych kubłów wody i soczków oraz na telefonie - do tatusia tym razem. A tatuś powiedział, że jest ze mnie dumny!

Dzisiejszy odcinek sponsorowały cyferka 0 oraz literki r i h wespół z plusikiem.

Kurtyna

12 lipca 2010

Zęby na urlopie

Nastał sezon urlopowy, w związku z czym - mimo że ja się na razie nigdzie nie wybieram - relaksu zaznają me biedne uszy. Na urlop wybyła bowiem moja osobista Viola/Wiola/Violetta*. Istnieje więc realna szansa na to, że nie tylko małżowiny jako sam narząd odbierający, ale także nadszarpnięty codziennością system przetwarzający będą miały półtoratygodniowe wakacje.
Nie do wiary - przez tyle dni nie usłyszę żadnego zamkłam, ściągłam, wyciągłam, przeglądłam, przygotowywuje, rozpakowywuje, ani notorycznego wziąść. Nie nadciągną żadne ołowiowe chmury, nikt nie obudzi się z palcem w nocniku, ani nie będzie musiał sprawdzać, co tam w trawie słychać. Nie dowiem się, że jeden na drugiego coś spchnął ani że reszcie to umkło. Może to wszystko dlatego, że na ślubnych portretach zawsze są wszyscy tacy zadumieni, mimo że to przecież dziesiąta woda po kądzieli. Za takie coś można zapłacić, jeśli to nie jest jakaś horyzontalna cena, chociaż dla mnie to jest absurdujące! Ale i tak ja się z tego uśmiecham.
Tak naprawdę to ja się mogę uśmiechać z tej Violi, bo jej jakiś bystrzak pisze dialogi, natomiast lista dialogowa Loli przyprawia mnie nie o uśmiech, a o regularny ból zębów. Zwłaszcza że - jak mnie oświeciła - są to... uwaga... regionalizmy. Do dziś zbieram szczękę z parkietu.

* Telewizora nie posiadam od lat ośmiu z okładem, stąd pewności nie mam co do prawidłowej wersji imienia bohaterki, doniesiono mi jednakowoż, że moja Lola ma swój serialowy odpowiednik.

8 lipca 2010

Apel

Niniejszym apeluję do ciebie, Doroto K. - kimkolwiek jesteś i z jakiejkolwiek przyczyny kontaktu z tobą pożąda bełchatowska policja - spraw, żeby się ode mnie z łaski swojej odpimpusiali i przestali mi wmawiać, że jestem tobą.  
Na spokoju mojej egzystencji cień położył ten jeden dzień sprzed kilku lat, w którym podano im twój numer telefonu. Cień ów wytworzył się z tej prostej przyczyny, że nie twój, a MÓJ JEST TO NUMER.
Jestem praworządną obywatelką. Nie biję się pod blokiem. Zieleń szanuję. Na wybory chodzę. Nie rzucam papierków na chodnik. Podatki płacę. Nawet jeden procent przeznaczam. Na koty. Czasem tylko przebiegam na czerwonym. Więc za cóż mnie to spotyka? Za cóż od kilku lat raz po raz budzi mnie o świtaniu jakiś sierżant Skowronek czy inna Czapla i powtarza swą litanię o kontakt ze mną, czyli z tobą. Panie, kontakty to ja mam w ścianach, Bełchatowa na oczy w życiu nie widziałam ani nawet na zdjęciach, a w akcie urodzenia jak wół stoi, że innym mnie imieniem ochrzczono. Czy matka rodzona mnie oszukuje spreparowanym dokumentem, czy może mam rozdwojenie jaźni i łamię paragrafy w lunatycznych wędrówkach? A może to tylko ukryta kamera?