8 kwietnia 2010

Poświętnie

No i poświęta. Jedlim jedzenie, pilim picie. Paprochy doświadczały trawnika. Fila zyskała niespodziewanych fanów, się wreszcie ktoś poznał na jej oryginalnej urodzie. Punkty kulminacyjne były dwa. 

Pierwszy stanowił film sprzed siedemnastu lat, na którym wyginam przed kamerą obleczone w miniówkę nogi-patyki do rytmu Yellow River szałowych Christie. Ponad nogami-patykami widoczna jest wielka żółta bluza z motylem, obciach stulecia. Znajdujący się wewnątrz tego oto przyodziewku mój bardzo niepełnoletni organizm stanowi barwne tło dla przyjęcia komunijnego swojej własnej osobistej kuzynki, która przez cały czas trwania filmu odpakowuje prezenty. W przerwach wcina rosół i biega uskuteczniać handel wymienny "pamiątki za czekoladę" od co rusz się do drzwi dobijających rówieśniczych sąsiadów. A dzięki temu, że kamera biega za nią, mam po 17 latach okazję obejrzeć znajomych, którzy teraz mieszkają wyłącznie na fejsbuku i hodują jakieś wirtualne krowy w Farmville czy jak tam się nazywa ten badziew, zamiast po bożemu na ulicy rżnąć w gumę lub innego sznura, tak jak ich zapamiętałam.
Gwiazdą omawianej oscarowej produkcji jest jednak ledwo odstający od ziemi Pluszers, który z przygryzionym z emocji językiem usiłuje skoordynować pstrykanie palcami i przytupy obuwiem. Na życzenie pokazuje też rajtuzy. Z każdej strony. Mam nadzieję, że jej to nie zostało do dziś i nie zakasuje kiecy przed każdym chętnym do podziwiania bieżnika. Tfu, rzucika. No, wzorka.
Przy akrobacjach (w tle wciąż Christie) dzielnie asystuje jej młody Nuna, który nie może się zdecydować, czy woli tańczyć, czy siedzieć pod stołem. W każdym razie istnieje nieopodal i kontroluje sytuację. A jak się chłopak wreszcie zaczyna rozkręcać, to kaseta się kończy.
Podsumowując - dawno mnie tak przepona nie bolała.

Drugi punkt kulminacyjny świątecznego wyjazdu nastąpił już na samym końcu, będąc ukoronowaniem całości, a rolę pierwszoplanową odegrała w nim Pandzia, która najpierw uśpiła mą czujność spędzając pięć godzin powrotnej podróży pociągowej w ciszy, spokoju i zakłębuszkowaniu (co się do tej pory nigdy nie zdarzało, zdarzały się natomiast zmiany przedziału bądź całego wagonu przez współpodróżnych wskutek nadszarpnięcia ich błon bębenkowych tudzież nerwów). A więc z taką uśpioną czujnością wysiadłam z pociągu, wpakowałam zwierzyniec do taksówki celem się do domu dostania i... tuż przed tym domem, no już go było widać!, Pandzia wyraziła swoją opinię o umiejętnościach kierowcy dostępnymi sobie środkami - kierując mianowicie rzęsisty strumień przetrawionych chrupeczków wprost na swoją ukochaną pluszową zebrę, co to jej wsadziłam do koszyka, żeby nie lamentowała jak zwykle.
Biedna zebra.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz