23 czerwca 2009

Pierwszy raz

Przyznaję się: naszpikowałam się sztuczną energią. Z redbulopodobnego napoja pod tytułem tajger. Kiedyś musiał być ten pierwszy raz. Jedno wiem na pewno - pierwszy i ostatni. Paskudziejstwo! Smak jakby ktoś zmieszał pół apteki i dosypał tonę cukru. Potem na dodatek zagazował, a teraz zbija fortunę na studentach, bo to w studenckim sklepiku się odbyło to kupno.
Do mego masochistycznego czynu przyczyniło się bez- lub pośrednio kilka czynników. Czynnikiem pierwszym i najważniejszym był Bry i jego wczorajszy dyplom zagrany tak, że łojacie i aplauz, bo na maksa super. Następnie, że naturalną rzeczy koleją należało to oblać. Następnie, że miasto oblewania nie było tym samym miastem, w którym stoi moje łóżko. Następnie, że dystans między miastem z Bry a miastem z łóżkiem pokonywał pociąg bardzo nocny i tu uścisk łapki odbiera Pluszers, do którego można napisać o każdej porze coś w stylu WezMiSprawdzJakMamSieStadWydostacIGdzieMamPrzesiadke, a Pluszers nie dość że jest bardziej skuteczny niż informacja kolejowa, to jeszcze dorzuci od siebie, że przez Zawiercie to całkiem nie po drodze.
No i wreszcie czynnik najbardziej przyziemny, czyli ten, że rano do roboty. Kwestia czy-opłaca-się-zmywać-tusz-na-dwie-godziny została rozstrzygnięta na korzyść nawet-jeśli-się-nie-opłaca-to-i-tak-zmyję-i-za-dwie-godziny-pomaluję-się-na-nowo. W ramach podtrzymywania rytuałów. Gdzie te czasy, gdy się człowiek malował na zapas na trzy dni, bo po pracy biegł w góry spać w namiocie na wierzchołku albo w jaskini, żeby o piątej rano się wykokonić ze śpiwora i gnać na dół we mgle i wśród owiec po to, by znów robić tosty angielskim burżujom...
Tak więc nigdy więcej w życiu nie wypiję tajgera, już wolę zasnąć w pracy z nosem w enterze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz