23 lipca 2010

Krwiście

Się wybrałam oddać życiodajne soki. Motywy przede wszystkim, ale czas też zapracować na jakiś plusik w zaświatach. Może dostanie mi się potem wygodniejsza chmurka. 
Wstałam z kurami, pojechałam, wypełniłam formularz (32 pytania! z frasunkiem zaznaczyłam, że niestety nie jestem kierowcą autobusu ani nurkiem), Łaskawie oddałam próbkę z prawicy, udzieliłam wywiadu pani doktór, po czym dowiedziałam się, że posoka moja błękitna przeszła casting na opuszczenie mnie i wakacje w cudzych arteriach. Żadnej kiły mogiły, bierzcie i pijcie ze mnie wszyscy.
Z poczuciem posiadania wartościowej zawartości oraz z sercem kołaczącem (emocje, panie tego) wspięłam się piętro wyżej, w bufecie wlałam w siebie dwa kubły wody na wymianę, zadzwoniłam do mamusi (Łojezusmaria, a jak cię tam czym zarażą?!) i wkroczyłam do sterylnego królestwa białych pań i zielonych szezlongów. Prędzej mnie warzywo na obiad krojone zarazi, kiedy się nożem przyciacham.
Promienie słoneczne robiły na podłodze paski, białe panie się uśmiechały, a ja szorowałam posłusznie całe ramię mydłem z pojemnika dla dawcy. Obok był pojemnik dla personelu, ciekawe, czym się różni, pewnie procentem mydła w mydle.
Ale szezlongi arcywygodne, nie ma to tamto. Dostałam uśmiechniętą gumową kropelkę do ściskania i wio, poszło. Oglądałam na zmianę sufit, minę starego wyjadacza na szezlongu po lewej i krewką trasę soków pani z szezlonga po prawej. A potem było pik i koniec przygód.
Po lewej też zrobiło pik, więc stary wyjadacz odwinął mankiet, zeskoczył na podłogę i żwawo pobiegł do pracy rzucając do zobaczenia. A mnie białe panie nie chciały spuścić z szezlonga. Kazały leżakować, to leżakowałam, poiły mnie, tom piła, potem w żółwim tempie poleciły podnieść się do pionu, nogi spuścić, POMAŁU dziewczyna usiądzie, siedzieć i siedzieć, tom siedziała i machała odnóżami. W sumie może wypadałoby zemdleć lub przynajmniej białkami błysnąć, może one czekają na takie atrakcje? Ze sto razy kazały odpowiadać na pytanie, czy aby na pewno nic mi nie jest. Aż się w końcu nad nimi zlitowałam i im rzekłam, że ja zawsze tak anemicznie wyglądam i że luz, blada twarz to moje drugie imię. Tośmy się pouśmiechali i po odebraniu kilku instrukcji regeneracyjnych na najbliższą dobę dostałam polecenie spędzenia na siedząco pół godziny w bufecie. I senkju. I gudbaj.
No to spędziłam. Głównie na obserwacji procesu przeobrażania się moich ośmiu czekolad w nutellę (lato, lato wszędzie), na uśmiechaniu się pod nosem z prezentu w postaci mielonki, na wlewaniu w siebie kolejnych kubłów wody i soczków oraz na telefonie - do tatusia tym razem. A tatuś powiedział, że jest ze mnie dumny!

Dzisiejszy odcinek sponsorowały cyferka 0 oraz literki r i h wespół z plusikiem.

Kurtyna

3 komentarze:

  1. od postu też mi słabo. ale te czekolady kuszą, kuszą...

    OdpowiedzUsuń
  2. pff tam czekolady. ale ta mielonka!!!
    myślę, że zrobi karierę w mojej lodówce. mam czas do 12 kwietnia 2012, żeby wymyślić dla niej zastosowanie. pomusz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Podobno jest niezastąpioną wkładką w tzw. wojskowej grochówce. Duszą wręcz. Mielonka znaczy.

    A ja zawsze chciałam krew oddać, ale jak już się zdecydowałam, to w ciążę zaszłam.
    A na wakacjach ugryzł mnie kleszcz tak niefortunnie, że już nikt nigdy ode mnie krwi nie będzie chciał. Strzeżcie się kleszczy, panie i panowie. :(

    OdpowiedzUsuń