Więc uczta dla ucha, jakość sama w sobie, wiadomo. Do tego świeże parkowe powietrze, brak zapowiadanej burzy co bokiem przeszła łaskawie i wszystko byłoby cacy, gdyby nie rozwydrzony bachor, który mi kopał z tyłu w krzesło. Normalnie nie wytrzymałam w końcu i się odwróciłam do bachora. I co zrobiłam? KOTKIEM go nazwałam! No po prostu nie wierzę. Zamiast kwasem bachora opryskać, wiązankę puścić mięsną niewysmażoną, w przedziałek napluć, to: "Kotku, czy mogłabyś nie kopać mi w krzesło?" KOTKU! Rany boskie. Jad mi aż ciekł po brodzie, ale "kotku" powiedziałam. Bachor uspokoił swoje giry na minutę, po czym znowu mi oczywiście w krzesło napierdzielał i kontemplację uniemożliwiał.
(Na szczęście zdołałam wyłapać smaczka ze sceny - "Jaki to smutek, gdy od przyczyny się urwie skutek...")
Jak się potem M wyżołądkowałam, to mnie Hitlerem nazwał i że nie chce mieć ze mną dzieci powiedział, dziad. Żarcik subtelny jak Armia Czerwona. Ekstra, senkju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz